Asselborn: "Polska może stracić głos w Radzie UE"
22 grudnia 2015Szef luksemburskiej dyplomacji zaniepokojony jest prawicowymi nastrojami w Polsce, pisze „Die Welt”. Jean Asselborn w mocnych słowach stwierdził, że Unia Europejska może zareagować „o wiele ostrzej niż dotychczas na brak poszanowania przez nowy polski rząd dla podstawowych wartości europejskich”.
Minister spraw zagranicznych Luksemburga uważa, że Warszawa może stracić prawo głosu w sprawach europejskich, jeśli „nie skończą się niezapowiedziane akcje pod osłoną nocy, prasa nie będzie miała swobody wypowiedzi, a sądy nie pozostaną niezawisłe”. „Na szczęście, Polacy, w przeciwieństwie do Węgrów, postanowili coś z tym zrobić” – podkreślił szef dyplomacji Luksemburga; kraju, który do końca roku sprawuje prezydencję w Radzie Unii Europejskiej. Więcej o wypowiedzi luksemburskiego polityka pisaliśmy w artykule „Asselborn domaga się ostrzejszych reakcji UE ws. Polski”.
Tymczasem, jak podkreśla opiniotwórcza „Die Welt”, Jean Asselborn za największy problem Europy uważa w tej chwili kryzys migracyjny. W związku z tym zaapelował do państw członkowskich UE o solidarność i redystrybucję finansów, domaga się również wzmocnionej kontroli granic: „Trzeba wiedzieć, kto tu wjeżdża. Także po to, by zagwarantować ochronę tym, którzy jej potrzebują”.
Europa ma dwa wyjścia z neonacjonalizmu
Na problem europejskiej solidarności lub jej niedostatku zwraca także uwagę autor komentarza w „Süddeutsche Zeitung” Stefan Ulrich, umieszczając w tym kontekście Polskę. Ulrich zastanawia się, czy Unia Europejska przetrwa, jak pisze, falę neonacjonalizmu.
„Dławiące Europę kryzysy mają również pewną zaletę: nasz kontynent musi odpowiedzieć sobie na fundamentalne pytania – czym jest i dokąd zmierza. (…) W przeciwieństwie do poprzednich lat, jej największymi problemami nie są, postrzegane oddzielnie, Grecja, imigranci oraz groźba wyjścia Wielkiej Brytanii z UE. Teraz problem ten nosi zbiorczą nazwę <<neonacjonalizm>>” – diagnozuje Stefan Urlich.
Według komentatora opiniotwóczej "Süddeutsche Zeitung”, Europa ma dwa wyjścia z tej sytuacji: Plan A, by zachować jedność, i Plan B na wypadek, gdyby się to nie udało. „Prace nad Planem A trwają, lecz na razie są nieskuteczne, jak pokazał to ostatni szczyt Unii. Szanse na jej uratowanie wciąż jednak istnieją. Wymaga to, by wszystkie państwa członkowskie UE stawiały interesy europejskie ponad narodowymi. W tym celu trzeba najpierw ustalić wspólną strategię w kwestii migrantów i równego rozłożenia odpowiedzialności. Tych, którzy takie rozwiązanie odrzucają, czyli Polskę, Węgry i Słowację, trzeba przekonać możliwie po dobroci. Jeśli nie, w odwodzie pozostają sankcje, o których mówili kanclerz Austrii Werner Faymann oraz szef niemieckiej dyplomacji Frank-Walter Steinmeier” – czytamy w „Süddeutsche Zeitung”.
Według Stefana Urlicha, należy się też zająć kryzysem euro oraz zadłużeniem, a problemy te są teraz odsuwane na bok. Ważnym zadaniem jest przekonanie Wielkiej Brytanii, by przestała myśleć u wystąpieniu ze Wspólnoty. Także Niemcy muszą zrozumieć, że wcale „nie są europejskim wzorcem” i że wciąż stawiają swych partnerów przed faktami dokonanymi. Nawet dobry przyjaciel Niemiec, włoski premier Matteo Renzi, jest zirytowany „niemieckim przywództwem”. „Trzeba przekonywać innych, ale też samemu dać się przekonać” – podkreśla publicysta „Süddeutsche Zeitung”.
W wypadku, gdyby Plan A się nie powiódł, trzeba pomyśleć o planie B. Jeśli neonacjonalizm zniszczy Unię, ratujmy, co się da. „Ci, którzy wierzą w Europę, mogą stworzyć jej trzon i jeszcze bardziej zacieśnić współpracę. Samo pojawienie się takiej idei powinno zmobilizować Polskę, Danię i Wielką Brytanię. Kraje te powinny zrozumieć, że Europa chce je u siebie, ale nie za cenę samozniszczenia” – konkluduje Stefan Urlich na łamach monachijskiego dziennika.
W Brukseli z ogromną uwagą obserwuje się protesty w Polsce
Podobne zdanie ma brukselski korespondent regionalnej „Hessische Niedersächsische Allgemeine”. Jak pisze Detlef Drewes, nikt nie chce widzieć w Unii Europejskiej surowego nadzorcy nakładającego drakońskie kary i mieszającego się w politykę wewnętrzną krajów członkowskich. Byłoby to bowiem sprzeczne z podstawową zasadą demokracji, która przede wszystkim zakłada szacunek wobec samostanowienia każdego państwa członkowskiego.
„Właśnie dlatego – pisze Detlef Drewes – Traktat lizboński o instytucjach unijnych nie przewiduje żadnych, lub przewiduje tylko w bardzo ograniczonym zakresie, instrumentarium umożliwiające podjęcie działań w przypadku naruszenia umów lub wartości podstawowych Unii”, takich jak, przypomnijmy: poszanowanie godności osoby ludzkiej, wolności, demokracji, równości, państwa prawnego, poszanowania praw człowieka, w tym praw osób należących do mniejszości.
W przeszłości – podkreśla autor komentarza – ani razu nie sięgnięto po ostateczny środek w postaci „odebrania któremuś z państw unijnych dotacji unijnych albo prawa głosu”. Przede wszystkim dlatego, że – jak czytamy w „HNA” – taka decyzja równałaby się jego ubezwłasnowolnieniu i odebraniu jego obywatelom prawa wyrażania ich woli. Autor podziela zaniepokojenie „triumfalnym pochodem prawicowych populistów” najpierw w Austrii i Holandii, a później odrodzeniem się ruchów nacjonalistycznych na Węgrzech i obecnie w Polsce, ale – jak podkreśla – „należy uszanować decyzje mieszkańców tych krajów podjęte zgodnie z regułami demokracji”.
Z drugiej strony – czytamy dalej – „właśnie dlatego w Brukseli z ogromną uwagą obserwuje się wyrażany publicznie protest przeciwko nowemu rządowi” w Warszawie. „Ponieważ sprawą obywateli jest i musi być wybranie kierownictwa (państwa - red.) lub odesłanie go na zieloną trawkę”, jeśli nie spełnia ono ich oczekiwań – konstatuje Detlef Drewes na łamach „HNA”.
Dagmara Jakubczak