Kanclerz Gerhard Schröder udaje się na obchody 60 rocznicy lądowania aliantów w Normandii
4 czerwca 2004Dziękując prezydentowi Francji za zaproszenie do wzięcia udziału w ceremonii upamiętniającej 60- rocznicą desantu alianckiego w Normandii, Gerhard Schröder powiedział, że odbiera je jako gest o wymiarze symbolicznym. Unaocznia ono przemianę w świadomości historycznej Niemców i ich europejskich sąsiadów i dowodzi przejścia od pokolenia wojennego do powojennego, od republiki bońskiej do republiki berlińskiej. Dla mnie jest to wielki zaszczyt, a dla moich rodaków ważny sygnał, którego znaczenia i wymowy historycznej nie można wręcz przecenić – podkreślił z naciskiem kanclerz federalny.
Trudno odmówić mu racji. To, co jeszcze przed dziesięcioma laty byłoby ryzykowne, dwadzieścia lat temu równałoby się prowokacji politycznej, a przed 30-ma laty byłoby wręcz nie do pomyślenia, dziś staje się nie tylko możliwe, ale wręcz konieczne. Schröder patrzy na D-Day z punktu widzenia pokolenia `68, dla którego druga wojna światowa jest wydarzeniem, które zna głównie z lekcji historii. Schöder może śmiało mówić, że lądowanie aliantów w Normandii zapoczątkowało wyzwalanie Europy spod nazistowskiej dyktatury. Kiedy niespełna 20 lat temu prezydent Richard von Weizsäcker, znający wojnę z autopsji, oświadczył, że 8. maja 1945 roku był dla Niemców klęską bez precedensu w dziejach kraju i narodu, ale także dniem wyzwolenia, wywołał prawdziwą lawinę oburzenia w kołach “wiecznie wczorajszych”.
Dziś takie spojrzenie na obie daty podziela – na szczęście – zdecydowana większość Niemców. Mimo to ostrożność jest ciągle wskazana. Schröder spędzi we Francji zaledwie siedem godzin. Nie złoży wieńca na jednym z licznych, niemieckich cmentarzy wojskowych w Normandii, w obawie, że mogłoby to natchnąć kogoś do poszukiwań, czy wśród mogił nie znajdują się aby groby poległych SS-manów.
Na tydzień przed wyborami do Parlamentu Europejskiego Schröder liczy, że jego krótka obecność w długo i starannie przygotowanych obchodach rocznicowych przyniesie mu – by tak rzec – "uboczny zysk polityczny”. Ma okazję zaprezentować się światowej opinii publicznej jako “niemiecki kanclerz pokoju”, który od początku sprzeciwiał się drugiej wojnie USA z Saddamem. To, że na ekranach telewizorów będzie widziany najczęściej u boku prezydenta George'a Busha nie tylko mu nie przeszkadza, ale przeciwnie – pomaga – bo unaocznia dzielące ich różnice poglądów w kwestii irackiej.
Dla tego ostatniego wizyta w Normandii ma równie duże znaczenie propagandowe. Bush chce zaprezentować się w obchodach rocznicy D-Day jako “prezydent czasu wojny”, oczywiście wojny z terroryzmem, którą porównuje do II wojny światowej, widząc w obu starcie cywilizacji, wymagające zwarcia szeregów sojuszników zagrożonych przez wspólnego wroga. Jest to posunięcie może ryzykowne politycznie, ale – zdaniem Busha - opłacalne przed listopadowymi wyborami prezydenckimi w USA, w których zmierzy się z weteranem z Wietnamu Johnem Kerry`m.
Nie ma za to wątpliwości co do oceny rocznicowych obchodów w Nor-mandii, jako prologu całej serii spotkań między wielkimi tego świata: Grupy Ośmiu na wyspie w stanie Georgia, Rady Europejskiej w Bruk-seli i szczytu NATO w Stambule. Jeśli obchody D-Day wykażą, że wojna w Iraku i jej skutki nie podzieliły nieodwołalnie uczestników uroczystości na plaży w Arromanches, wymienione przed chwilą spotkania i konferencje na szczycie znajdą się pod dobrą gwiazdą.